Poniedziałek:
W pracy jestem półtorej godziny przed otwarciem. Czekam na specjalistów od wyklejania witryn. Nie dojeżdżają, bo coś tam. Potem osiem godzin pracy, w tym dwie godziny intensywnego opowiadania, zadawania pytań, powtarzania i wyjaśniania czyli szkolenie.
9h30min.
Robię zakupy i gotuję rosół.
Wtorek:
Od dziesiątej biegam po labiryncie pokoi. Zanoszę dokumenty, zabieram dokumenty. Jadę do Galerii Krakowskiej po lampki na choinkę i bombki (tak, tak w połowie listopada), niestety z negatywnym skutkiem. W pracy szkolenie trwa.
9h.
Kotlety wychodzą gumiaste.
Środa:
Zostaję po godzinach – pan elektryk montuje nowy sprzęt. Potem jadę do marketu polować na wspomniane w poniedziałek ozdoby. Są bombki. Nie ma lampek. Olewam.
10h.
Kupuję bagietkę, bazylię i mozzarellę. Na kolację wcinamy brushettę.
Czwartek:
Dzień zaczynam o 8:40 w Obi. Mam bombki i lampki. Po drodzę zahaczam o Galerię Kazimierz. Odbieram zamówienie i pędzę na Floriańską.
Piątek:
Uff. W końcu osiem godzin. Daniel zabiera mnie po pracy do Trzech Papryczek na pyszną zupę Minestrone i pizzę, którą dopychamy się do końca. Zasypiam po 10tej.
Sobota:
5h w pracy (plus takie tam nieliczone nadminuty ok.30) mija szybko. Potem odwiedzam zaległe wystawy: World Press Photo, Fancy Success, Co to jest Etno Dizajn?. Kupuję chleb ze słonecznikiem w Piekarni Mojego Taty. Odwiedzam Idee Fix na Miodowej. Wracam do domu. Mam czas na farbowanie włosów, pilates, czytanie “O fotografii”. Piję grzany sok z antonówek z cynamonem, imbirem, kardamonem i goździkami.