W sumie nie miałabym nic przeciwko 4 dniowym weekendom, jak nie zawsze, to przynajmniej raz w miesiącu. Takim weekendom, kiedy nic nie trzeba, pogoda dopisuje i można spędzić czas z najlepszymi ludźmi. Niestety się nie da, więc pozostaje się cieszyć tymi małymi chwilami i wyciskać z nich wszystko co się da. I nie ważne, że czuć już w powietrzu jesień, że poranki i wieczory są chłodne, bo dzięki temu jest czas na herbatę z cytryną i sokiem z czarnego bzu. Można też zrobić premierowo konfiturę z pigwy i leczo. Wylegiwać się z Mężem beztrosko popołudniu. A dni są na razie są i tak upalne. Karoseria małej Yaris nagrzewa się, tworząc w środku saunę. Linię na placu manewrowym falują, a słupki uciekają do cienia. Wciąż chodzę w trampkach, kupuję świeże warzywa i owoce od rolników. I ani śmiem myśleć o mrozach, choince i puchowej kurtce. W taki ciepły dzień można odwiedzić starych przyjaciół w rodzinnym mieście, popływać tramwajem wodnym po Wiśle, albo po prostu powłóczyć się, odwiedzając Mamma Mia, czy Love Krove. Można też zostać ciocią, która ku niezadowoleniu niektórych rodziców, kupuje koniki pony. Tyle można, że ach. I nawet wizja powrotu do pracy nie jest w takie dni bardzo zła. W końcu za 4 dni znów weekend. |