Czwartek. Ósma zero zero. Wyjeżdżam srebrną elką na miasto. Próbuję spowodować kilka kolizji, jednak mój instruktor ma szybszy refleks i nic z tego. Uczę się tankować, tak żeby nie upaprać sobie ulubionych spodni. Spodnie całe, auto się upaprało. Ups. Uczę się też jeździć na rondach. Mój instruktor dowiaduję się, jak skręcić w lewo pod kątem 630 stopni (trzeba objechać rondo dookoła i wykonać skręt w lewo już poprawnie, czyli zazwyczaj wyjechać trzecim zjazdem, włączając kierunkowskaz w prawo). Poznaję nowe znaczenie słowa agrafka i przy okazji uczę się, że moim największym zagrożeniem na drodze może być druga elka (a nie jak mi się do tej pory wydawało gerjawit*, rowerzysta czy tir). Udaje mi się puścić niewidomego pana na przejściu dla pieszych (fanfary), ominąć śmieciarę tamującą pas i uniknąć staranowania przez betoniarkę, cofającą w niedozwolonym miejscu. Czternaści godzin jazd za mną. Po dwóch godzinach robienia wrummmm (czyli gaz w podłogę) i iiiii (hamowania), odwiedzma Grazię i Jej dzieciaki. Szacun dla kobiet, które mają dwójkę, małych dzieci i do tego ogarniają dom i pracę. Późnym popołudniem Najlepszy zabiera mnie na obiad. Po długich debatach wybieram Makaroniarnię. Wybór bardzo smaczny. Lemoniada rabarbarowa, tagliatelle pesto i sałatka z indykiem w sosie śmietanowym smakują jak trzeba. Obsługa miła, ceny przyzwoite. Do tego później można iść na spacer nad Wisłę. Wieczorna głupawka – ON. * dziadek lub babcia, która przed przejściem dla pieszych dostaje turbo-przyspieszenia i wpada przed maskę, kiedy właśnie zamierzasz jechać Tags: makaroniarnia |