Wybierając się do Amsterdamu, pierwszy raz w życiu nie przejrzałam żadnego przewodnika, ani nawet gazety, na temat miasta gdzie się udajemy. Kilka informacji na temat tego, co się dzieje na miejscu znalazłam na iamsterdam.com. I to by było na tyle. Daniel, w trakcie podróży, słuchał z niedowierzaniem, że NA SERIO nic nie wiemy o miejscu gdzie jedziemy (oprócz spraw oczywistych czyli kanały, wiatraki, sery, tulipany, jointy i czerwona dzielnica), bo nie ułożenie listy “co zobaczyć”, jest ewenementem w moim życiorysie. Na szczęście na pomoc przyszła nam Olga, która mailowo podała nam swoją ulubioną listę z tego, co warto zobaczyć, gdzie zjeść. I tak pierwszego dnia trafiliśmy do Singel 404, miejsca, gdzie podają świetne kanapki. Może klimat sprzed 20 lat trochę na początku może odstraszać, ale do samej obsługi, kawy i jedzenia przyczepić się nie można. Dużo i smacznie. Ceny też dobre. Do smrodku klopa tj. kanałów, szybko można się przyzwyczaić, bo spotka się go w różnych miejscach.
Jak już napełniliśmy brzuchy, to popełzliśmy do Drooga. Daleko nie było, bo na Jordaanie (dzielnicy, gdzie mieszkaliśmy) wszędzie jest blisko. W Droogu dizajn, dizajn i jeszcze raz dizajn. Dizajn w sklepie, w którym jest mnóstwo przepięknych rzeczy i ceny raczej nie zabijają (no może proćz lustra za 8000 euro i kilku droższych mebli), dizajn na schodach, dizajn w ogrodzie i dizajn w kawiarni. Jest też tam miejsce hotelowe, ale nie mieliśmy okazji zobaczyć. Kolejnego dnia byliśmy na targu . A tam czego dusza zapragnie.
Kupiliśmy trochę sera (jak na wizytę Holandii przystało), bagietkę z oliwkami i zjedliśmy po pysznym naleśniku naleśniku.
Z tipów Olgi przeprawiliśmy się promem na drugi brzeg, żeby zobaczyć Instytut Filmowy z zewnątrz. Tam znaleźliśmy rozsypaną talię kart, dzięki czemu nauczyłam się grać w Tysiąca. Lista oczywiście była dłuższa, ale na niektóre atrakcje brakło czasu, na inne miejsca w żołądku. |